Anna i ja

Miałem sen. Do dzisiaj nie wiem,
czy ona była tą Anną, czy ja
tym Kareninem.

Sen był o tym, że było to dawno,
a śnił mi się wczoraj, albo może jutro.
Słońce nie było gwiazdą, ale dziurą
w niebie.
Wciągało mnie w ciemność,
albo w ciebie?

Rzecz działa się na scenie
ze spróchniałych desek.
Kiedyś były trumnami
tragicznych kochanków.

Na widowni zasiadły kartki z kalendarza,
Podpalały się namiętnie spopielając ciszę.
Jeszcze teatr nie spłonął,
jeszcze czas nie stanął,
jeszcze nikt nie powiedział,
że śmierć nie istnieje, a miłość
urwała się nagle, jak życie w pół taktu.

Bo taki sen miałem i do dzisiaj nie wiem,
czy ona była tą Anną, czy ja
tym Kareninem.

Konie

Słowa rodzą słowa.

Słowa urodziły słowa, więcej słów.
Emocje osiodłały je, wcisnęły między głoski wędzidła.
To wystarczy, aby słowa zostały ujarzmione,
a ostrość ich brzmienia uspokoiła się, złagodniała.

Emocje urodziły emocje, a słowa je niosły przez ciszę,
przez pustynie, przez morza, przez brak, zagubienie.
Tak, emocje rodzą emocje, słowa - słowa, cisza
niesie ciszę.

I choćbym nie wiem jak bardzo był pełen emocji,
choćby wypełniały mnie jak marmur wypełnia Dawida,
choćbym nimi eksplodował tworząc gigantyczną kalderę,
to huk, który temu towarzyszy niesie jedynie chaos,

a ja, zagubiony i niemy w świecie, który jest odwrócony,
w świecie bezdźwięcznym, bezszelestnym, bolesnym -
na cóż mi słowa, które w gardle uwięzły?
Myślę - niech idą, niech galopują,

niech tryskają spod ich kopyt kwiaty i iskry,
niech wiatr rozwiewa ich grzywy złotopłowe,
niech plują ogniem, niech podpalą świat na dole
niech płonie las, step, niech pędzą przez świat na górze!

A potem.

Słowa rodzą emocje, emocje rodzą słowa, cisza - ogień.

Seks na wesoło

Już od dłuższego czasu zastanawiasz się, jakie nowe pomysły wnieść do swojego życia intymnego? Czy chciałbyś oderwać się od rutyny, ożywić swoje związki i czerpać jeszcze większą radość ze wspólnych chwil? Nasz przewodnik jest właśnie dla Ciebie!

Książka “Seks na wesoło. Ilustrowany przewodnik dla zakochanych” zawiera praktyczne, trafne i inspirujące porady, które odmienią Twoje życie e*otyczne. Odważ się spróbować czegoś nowego, odnajdź swoje fantazje i przełam swoje bariery. Dzięki tej książce odkryjesz, że seks może być nie tylko intensywny i pełen pożądania, ale również zabawny, ekscytujący i niesamowicie twórczy.

https://easl.ink/HEFZP

#love #miłość #ebook #kocham #hashtag

Przeczytaj uważnie..

Wskutek demokratycznych wyborów Prezydent RP powołał lidera zwycięskiej większości parlamentarnej na stanowisko premiera Rady Ministrów.

Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego dokonuje zmian w strukturach zarządczych telewizji publicznej TVP.

Zdaniem ugrupowania. które wskutek demokratycznych wyborów zostało odsunięte od sprawowania władzy oraz przez Prezydenta RP, który wręczył teki ministrom, zmiany kadry zarządzającej TVP dotyczą “nielegalnie przejętej telewizji publicznej”.

Prezes największego obecnie ugrupowania opozycyjnego w parlamencie nazywa z mównicy sejmowej premiera Rady Ministrów “niemieckim agentem” i nie respektując decyzji rządu oraz wyników demokratycznych wyborów oskarża go o zamach stanu.

Jest koniec grudnia dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku w dużym europejskim kraju.

Analfabeci

Nie jestem w stanie pojąć skąd w dzisiejszych czasach tylu analfabetów nie potrafiących czytać. Skąd ta obfitość matołów, dla których pismo obrazkowe jest jedyną formą komunikacji graficznej. Skąd wreszcie ten absolutny brak umiejętności czytania logicznego, wyciągania wniosków, nie wspominając o cierpliwości koniecznej dla przebrnięcia już przez trzecie zdanie tekstu, nie wspominając o potencjalnym szóstym akapicie czy dziewiątym rozdziale….

Kiedy tak patrzę na półkę z książkami, aż strach pomyśleć dla kogo napisano biblię.

Książka bez okładki

Śmierć jest wyjątkowym momentem w życiu. (Dla tych, którzy uważają, że jest płci żeńskiej: Śmierć jest “wyjątkową chwilą” w życiu). Bez względu na poprawność polityczną i na moje prywatne szczęście, w tym przypadku Dyktator Feminatyw na grande finale mojego życia wziął sobie wolne. (Nota bene jak na swój charakter i pełnioną funkcję, Feminatyw urodził się i umrze jako rodzaj męski.)

Spróbuję teraz napisać o co mi chodzi beż używania tych wszystkich wymyślnych słów…

Kiedy przychodzi umieranie, także wtedy, kiedy trwa ono wiele dni, miesięcy, czy w nieskończoność, okazuje się, że nie mamy czasu, aby nad nim pomyśleć, zastanowić się, aby je należycie przeżyć. Dlatego właśnie, wbrew obowiązującej modzie nakazującej myślenie pozytywne i zupełnie niezrozumiałe w tym kontekście zalecenie Kartezjusza “carpe diem”, myślenie o śmierci powinno mieć w naszym życiu swoje miejsce i swój “poświęcony i uświęcony” czas.

Przede wszystkim dlatego, że jest o czym myśleć i jest też powód, dla którego warto myśleć o śmierci. Po pierwsze bezmiar niezbadanego oceanu, który, jak Krzysztof Kolumb na pokładzie Santa Marii, przemierzamy od brzegu do brzegu. Gdybyśmy nie wyruszyli (intelektualnie) w tę podróż, to nie mielibyśmy szansy, aby odkryć swój nienazwany ląd, a przecież większość zbawiennych dla ludzkości rzeczy zostało odkrytych przez przypadek (skądinąd nieistniejący!).

Po drugie bez zrozumienia, a w zasadzie bez próby zrozumienia śmierci – jej fizjologii, czym jest, jaki jest jej charakter i jakimi rządzi się prawami – życie jest niepełne, jest jak książka bez okładki. Co ważniejsze, we wszystkich przemyśleniach dotyczących konsekwencji śmierci nie odnajdujemy odpowiedzi na pytania dotyczące, nomen-omen, życia, czyli co po nim, a także co przed nim. Mówiąc zwyczajnie: skąd przyszliśmy i dokąd zmierzamy, a przecież, o czym warto pamiętać, także w podróży obowiązuje zasada, że najbardziej udana improwizacja jest wtedy, kiedy jest dobrze przygotowana. Inaczej mówiąc: należycie zaplanujcie swoją podróż, załóżcie odpowiednie buty, przygotujcie się na wszystkie niespodzianki, które mogą Was spotkać na każdym z etapów podróży łącznie z jej końcem. Pozornie wieje nudą, ale możecie być pewni, że to od Was zależy, jakimi oczami będziecie oglądali mijane przez Was pejzaże i na którym z kamieni postanowicie przysiąść, aby uraczyć swoje podniebienie wyjętą z pudełka czekoladką, a i tak, możecie być pewni, życie nie raz, znajdzie sposób, aby Was zaskoczyć. Śmierć także. Pomyślcie o tym.

Zanim będzie za późno.

Szczury na Broadwayu

Kiedyś na Ziemi wszystko było wielkie,
choć nie zdawało sobie sprawy
ze swojej wielkości.
Wielkie były paprocie i inne rośliny,
zwierzęta były wielkie, w tym dinozaury
i inne czasami odnajdywane skamieliny.

Kiedyś na Ziemi mieszkali giganci.
Ci dopiero mieli gigantyczne stopy,
siedmiomilowe penisy i nade wszystko
prawdziwie olbrzymie serca.
Giganci, czego się nie tknęli,
podnosili do potęgi.
Pisali monumentalne wiersze
z gargantuicznymi rymami jak Clarus Mons.
Wyjątkowe w nich były zachody słońca,
najsłodszy był miód, koniczyny
wielkości filodendronu zawsze miały
niebosiężne pięć płatków.

Śmiesznie mali ludzie, odkąd się pojawili,
usiłowali zniwelować cyklopowy dystans.
Swoją małość pomnożyli przez
monstrualne ambicje.
Nic nie może się równać kurduplom.

☆☆☆

W Nowym Jorku
żyją największe szczury na świecie.
Ich opasłość sprawia, że poruszają się
z trudem. Zdarza się, że zasypiają
gdzieś przy murze. W sieci
prawdziwa obfitość wielkich poetów
jest równie liczna, jak grono krytyków
wszystkiego. Osiem miliardów małości
dało nam tyluż wodzów, żołnierzy,
polityków, uczonych, kochanków,
specjalistów od wszystkiego,
w tym adeptów sztuk, prawników
i lekarzy każdej specjalności.

Jeśli coś przyjdzie zapamiętać
unplugged, potomni, oprócz poległych
za Spartę, wspomną gigantyczne szczury
śpiące na ulicach Nowego Jorku.

Biblioteka

Kiedy w latach siedemdziesiątych James Joyce zasilił naszą świadomość i dotarł do księgarń wspaniały przekład Ulissesa, drogi miast i wsi zaroiły się ludźmi dumnie taszczącymi niebieski, z daleka widoczny egzemplarz tej książki. Egzemplarz ostrzegający niepiśmiennego: uwaga! Idzie ERUDYTA!
Po wykrotach, chatach, rezydencjach, blokach i szałasach, na centralnym miejscu lokalu, stały nieczytane i nigdy nieodkurzane egzemplarze arcydzieł Kafki, Borgesa, Cortazara, Lowry’ ego. Ich zadaniem było służyć za dowód, że w tym ekskluzywnym otoczeniu zamieszkuje nie byle jaki INTELEKTUALISTA, tylko mózgowiec wagi ciężkiej, myśliciel o glacy zawalonej książkami. Cegłami, o których się dyskutuje, rozprawia i elegancko kłóci na ich temat. Jednym słowem: traktujcie go z rewerencjami, gdyż w jego budzie zamieszkał Joyce.

Nie jest to do pojęcia na współczesny rozum, lecz nakład Ulissesa wynosił aż sto tysięcy sztuk, tak że w prasie i na przystankach autobusowych trwały podniosłe rozmowy o dziele, a niejeden pastuszek czytał krowie na rowie, kto to była Molly Bloom.

Nieczytane, zakurzone, jeszcze z odciskami linii papilarnych księgarza, nieotwarte ani razu, bo ze sklejonymi stronami, miały jedno zadanie: z punktu onieśmielić ewentualnego wizytatora. Dać mu do zrozumienia, że oto znalazł się w domu gigantycznego inteligenta. I z tymi utworami było tak, jak z zezowatymi bohomazami Picassa: mało kto wiedział, co to kubizm, ale wielu o nim rozprawiało z pokaźnym szacunkiem. A kląskało fachowo, uczenie, bombastycznie i z obrzydliwą swadą, niedaleką kuzynką histerii.

Pomimo że mamy XXI wiek, modne są utwory drugo i trzeciorzędne; stale uprawia się ścibolenie o niczym. W poprzednim mówiło się, że jest to pożyteczny snobizm. Dziś powiedzielibyśmy: nieszkodliwie groźny szpan.

Na potęgę kwintą nam intymne wyznania i bezpardonowe weredyzmy. Lawinowo rosną wierchy powielanych nieszczęść i zalewa nas powódź fabularnych wypocin dla niepoznaki nazywanych przemysłem literackim. Są to przeważnie wyroby z gatunku plotkarskiego.

Poczytne, kolorowe, błyszczące lakierem okładki, zatykają chuchrowate gardziołko wolnego rynku. Kupowane na pniu, zajmują się sztampowymi opowiastkami o tym, kto z kim żyje, jak żyje i po grzyba. Skrupulatnie, śmiało i bez oporów, nie omijając drastycznych momentów, nie bacząc na zadawane rany, pakują się z buciorami w cudzą prywatność. Cały kraj, od morza po samiuśkie Tatry, uwziął się pisać memuary, dzielić najskrytszymi przeżyciami, dowieść, że ten, co je przedstawia, posiada klasę, czyli zajebistą wrażliwość bez zahamowań i wykwintne maniery potwierdzone biblioteczną dekoracją.

Wstęp do wprowadzenia

Wywodzę się ze średnio bogatej, lecz klasycznej rodziny. Mama, tato i ma się rozumieć – ja, dziecko zrodzone w wyniku skrzyżowania pomyłki ze szczęściem. Tato zarabiał, pracował w terenie, co wiązało się z jego częstymi wyjazdami, ja, póki mogłem, pobierałem nauki zimując od czasu do czasu w oślich ławkach. Albo wałęsałem się po miejscach zbliżonych do ogólniaka. Między innymi zaglądałem do Empiku, w którym bywałem częściej, niż na klasówkach. Gdzie, ze smakiem przegrzebując gazety, udrażniałem sobie lewą półkulę mózgu. A więc tygodniki i miesięczniki o kulturalnym wydźwięku, zawieszone na drucianej ramce. Albo chodziłem na deptak, naszą promenadę dla efekciarzy. Zwoływaliśmy się instynktownie, bez specjalnego wysyłania wici, o telepatycznie ustalonej godzinie, zazwyczaj u mnie: Andrzej, Rura, Gruby i ja na doczepkę.

Wystrojeni w szpan, wrzeszcząc i tupiąc tak hałaśliwie, by przerażeni przechodnie wiedzieli, że to my idziemy, marynarskim krokiem, rozkołysani, szeroką ławą, po właściwej stronie ulicy, środkiem chodnika, głównym traktem, szliśmy Alejami szukając wzrokiem znajomych z wolnym petem.
Kroczyliśmy po tej, gdzie mieściła się Radiowa Rozgłośnia, Delikatesy i Plac Wolności z „Sorboną”, naszą wieczorową budą oraz kościołem, w którym przykry koleś o ksywie Piskorz, przyszły esbek, służył do mszy.

Bądź szedłem sam, do pobliskiego parku, czy ogrodu botanicznego, gdzie osobnicy w nagrobkowym wieku, pomarszczone pamiątki z przedwojennych lat, wspominając dobre dni, wygrzewali na słoneczku strzykające kości. Upatrywałem, gdzie są matuazalemy i wio! Przysiadałem się, by ich słuchać, co nieco dowiedzieć się o przeszłości, niekiedy podłączyć do rozmowy i zadać pierwsze z brzegu, nurtujące pytanie, gdyż co innego mówiono mi w domu, a w co innego kazano wierzyć na lekcjach.
Zatem były to moje wstępne studia, zgrubne fakultety, inauguracyjne przymiarki do zdobywania ideowych ostróg! Tam dopiero, wśród istot kończących nieprzegrany żywot, dzięki ich wykładom, zaliczałem pierwsze sesje z charakterologii.

Starczało kilka dni spędzonych na konwersatoriach z naocznymi świadkami wydarzeń, bym nabrał pewności, że to nie system robi ze mnie durnia, ale ukrywający się za nim ludzie: jacyś nieznani figuranci wbijający mi do łba, w co mam wątpić. Toteż z chęcią i przeważnie na dłużej, znikałem z belferskiego pola widzenia. Kuśtykałem do biblioteki, gdzie, mijając wypożyczalnię, wkraczałem przez podwójne drzwi do czytelni, i od razu byłem oddzielony barierą ciszy od zgiełku zewnętrznego świata: w ekskluzywnej przestrzeni wymoszczonej książkami.
*
Lubiłem beletrystykę, jednak nie do fabuł mnie ciągnęło. Popychało mnie w kierunku czegoś niezabarwionego fałszem: faktów, szczegółowych opisów, niekwestionowanego realizmu, biograficznych i reportażowych ponderabiliów. W stronę treści ilustrowanych obrazami znanych i nieznanych malarzy, artystów o zamaszystym, a celnym ruchu pędzla, grafikami mistrzów ołówka, rysika czy rylca, spiętych klamrą trafnych komentarzy do rzeczywistej rzeczywistości.

Pochłaniałem także utwory z klasycznych półek: Balzaka, Prousta, Manna, Frischa, prozaików i odnowicieli słów, wirtuozów rytmu zdań i szyku wyrazów; prekursorskich konstruktorów świata swojej wyobraźni. Odmalowywali go tak plastycznie i tak przejmująco sugestywnie, że nie mogłem nadziwić się, iż pozostali, pomniejsi i epizodyczni, wytykają im wady, szukają w nich błędów, mielizn, stylistycznych potknięć, starając się wykazać wyższość własnej nędzy nad ich językowym majsterstwem.

Jak wiadomo, język nie zanika, tyko niektóre wyrazy schodzą ze sceny do archiwum znaczeń, a ich miejsce zajmują świeże, bo są zrozumiałe współcześnie. Niekiedy lepsze od poprzednich, a niekiedy gorsze. Lecz te fluktuacje świadczą o rozwoju naszego słownictwa. Bo skoro niektóre z bogatego repertuaru powiedzeń mają wychodne z potoczności, nie oznacza, że należy o nich zapominać.
*
Ale największą satysfakcję, wręcz rozkosz odczuwałem, robiąc sobie okłady ze słowników, kompresy z encyklopedii, nurkując w odmętach relacji z przeszłości, w niuansowych głębinach oceanów Historii. Historii, która z każdą chwilą stawała się mniej obca, a bardziej zrozumiała. Wertując leksykony, przekonywałem się, ile jeszcze nie wiem i jak wiele nauki przede mną. I ta myśl przyświecała mi stale. Zwłaszcza w momentach uderzeń pychy, gdyż od razu, jakby na zamówienie, do mojego wnętrza wdzierał się sceptyczny, ostrzegawczy, oprzytomniający brzęczyk sygnalizujący, że w porównaniu do wiedzy, o której nie mam pojęcia, ta, którą dysponuję, jest ledwie cząstką, informacyjnym paprochem, nie mam więc powodu do zadzierania nosa, kłaniania się sobie i całowania po rękach.
*
Mamę za to rozpierała energia innego rodzaju: w drętwy czas, gdy nudy brały górę nad pudami, a olej ścigał się z flakami o lepsze, nosiło ją po kominkach. Najczęściej bywała w cukierni Crystal. Chadzała do niej odpicowana zgodnie z mieszczańskimi wyobrażeniami o dobrym smaku, w kapeluszu o szerokim rondzie, w sukni zbyt wytwornej jak na tamte lata, szytej na zamówienie, lecz szytej z przesadą: w kiecce odznaczającej się zagraniczną podróbą elegancji.

Uzbrojona w umbrelkę służącą jej do odganiania absztyfikantów i wymachiwania w kapuśniaczkowy dzień (a kiedy z nieba lał się gorąc – do kokieterii), zostawiała płaszczyk w szatni i siadała przy stoliku zakładając nogę na nogę. Zajmowała miejsce ciągle przy tym samym, w grupie pań wiecznie ciekawych plot, zachodzących na eklerki przyprawione gdakaniem, w towarzystwie damulek z wyfiokowanymi manierami, przebywających na krasomówczym głodzie i swoistym odwyku od milczenia.

Pojawiała się w niej, kiedy ojciec wyjeżdżał w trasę, przepadał w innym województwie, znikał na miesiąc lub parę tygodni i tylko co pewien czas odzywał się telefonicznie powiadając, że wszystko gra, choć przeczuwaliśmy, że tak naprawdę nic nie gra i żadna szafa nie tańczy z jakąkolwiek komodą.
Któregoś dnia zadzwonił, by oświadczyć, że mu się pieprzy, sypie, rozłazi, traci clou, że nie wie, co począć, bo według niego mleko już się rozlało i nic nie można zrobić, nie czas na reperację i makijaże rumowiska, a na zakończenie – między gadkami o szmatkach – trzasnął nas oczekiwanymi słowem „rozwód” i usłyszeliśmy w uzasadnieniu wyroku: „odchodzę od was, bo mam nową dupę”.
*
Uwolniona od ponurej obecności zmiennika Filona, odprężona i rozluźniona perspektywą rychłego zerwania małżeńskich więzów, przemieniła się z uległego, płochliwego i na wskroś niewinnego stworzonka, w opryskliwą megierę, rozwścieczoną kocicę, markietankę żądną tego wszystkiego, przed czym jej poprzednia, subtelna natura wzbraniała się jak dotąd; nazajutrz po telefonie, by poprawić sobie humor, pośpieszyła do fryzjerskiego zakładu na rogu, do niepokojąco ciemnej razury, balwierskiego salonu o dwóch skrzyżowanych brzytwach wiszących na cynowym talerzu przed wejściem.
W zakładzie królował zabójczy pan Feluś, przystojniak w kontaktowych cynglach, bezdyskusyjny artysta w swoim zawodzie, niewiarygodnie mowny pocieszyciel i utulacz kobiecych serc, służbowo życzliwy, z fantazyjnym brykietem udającym wąsa.

Co moment, uwodzicielsko, zarzucał falującą czupryną i ściszonym, totumfackim szeptem, pochylając się w stronę maminego ucha, wymrukiwał najświeższe nowiny i co pikantniejsze poliszynele.
A potem, jak gdyby nigdy nic, zacierał ręce i brał się za robotę: mycie, farbowanie, zabawę z kolorami, układanie, modelowanie, konstruowanie istnych dzieł sztuki.

Wyondulowana, usatysfakcjonowana tym, że prezentuje się lepiej od przyjaciółek, rozpromieniona, udawała się do punktu odnowy kosmetycznej: pakamery usytuowanej na zapleczu. Szła do miejsca zarezerwowanego tylko dla stałych i zaufanych klientów. Przenikała przez kotarę dzielącą część publiczną od sekretnej, a tam, jak zwykle, trafiała na specjalistkę od depilacji, niejaką Bebę, eteryczną postać żywcem ściągniętą z żurnala mód, uśmiechniętą jak ser do głupiego.
Mnie to wkurzało, bo nie mogłem zrozumieć, co ją bawi i dlaczego nie jest przygnębiona jak Bóg przykazał: mąż albo na zasiłku, albo w pudle, syn na kolejnym detoksie, córka w defloracyjnej ciąży, z czego tu się cieszyć?
*
A za niedługi czas potem podupadłem na zdrowiu i przyszły na mnie takie terminy, że o wychodzeniu gdziekolwiek mogłem zapomnieć. Rozłożyło mnie dokumentnie i było ze mną kategorycznie źle. Każdy następny świt wydawał mi się zaropiały, a lada następne przebudzenie, wpędzało w bezgraniczny smutek: w spiżowe trwanie pośród spiżowego życia. Życia, w które po każdej klęsce wkraczałem z odnowionym zapasem niespożytej nadziei po to tylko, by rozczarować się po raz kolejny.

Tęskniąc za jaskrawością nieznanych przeżyć wiedziałem, że postradałem je na chwilę wydzielającą z siebie zapach paranoi. A wiedząc, że jestem odtrącony przez niebo, tworzyłem własne: złożone z ideałów nie podlegających prawom pozbawiania tronu. Wydawałem się sobie uległym, może nawet przymilnym – na zewnątrz. Lecz w środku uciekałem w depresję: chowałem się za swoje cierpienia. W zależności od pory dnia lub nocy, od tego, w jakim byłem nastroju, lubiłem udawać, że jest ze mną ok. Albo wolałem rozpaczać nad światem, który łudził mnie obietnicami bez pokrycia.

Jedyne, co potrafiłem, to patrzeć przez okno. Więc tylko z okna widziałem, co się święci. Jednak, że zaokienny widok nie obfitował w doznania, które mogłyby mi służyć do szerszych refleksji i być pożywką do ich snucia na dłużej niż moment, wziąłem się za czytanie. Lecz było to czytanie inne od poprzedniego, ponieważ postanowiłem, że skoro mam spędzić resztę życia w pozycji horyzontalnej, powinienem wykorzystać wszystkie swoje pozostałe możliwości, by skoncentrować się na tym, co lubię: na nauce, lekturach, może pisaniu.

Tym więcej, że wciąż prześladowało mnie wspomnienie rozmowy przeprowadzonej w parku: staruszek pamiętający niezłachane czasy, rzekł mi podczas naszej ostatniej partii szachów, że jeśli człowiek ma jakieś widoczne wady, to musi przemienić się na tyle, by przyćmić je zaletami.